piątek, 7 lutego 2014

Tygodnie tułaczki

Już od dawna nie dawałem znaku życia (jeśli tak może powiedzieć pies, który na dobrą sprawę, nie żyje już od pół roku),
a powód jest prosty - Sylwester. Odkąd mieszkam w niebie polepszył mi się słuch, ale mimo wszystko wciąż bywają chwile, że zwyczajnie o tym zapominam.

W Sylwestra po południu wybuchło małe zamieszanie w obszarze chmur, gdzie obecnie mieszkam i wskutek tego wszyscy dostaliśmy kaski ochronne. Niby słyszałem co wokół się mówi, ale moim starczym zwyczajem przeszło mi to koło uszu. Gdybym jednak odrobinę bardziej się skupił, przypomniałbym sobie, co to za dzień i że boję się go co roku niezależnie od miejsca, w którym jestem.




Nadeszła północ, a wraz z nią popłoch, wybuchy, strzały, świsty. Zerwaliśmy się z Jeremiaszem na równe nogi (okazało się, że szopy boją się prawie tak samo jak psy) i zaczęliśmy uciekać. Właściwie ciężko było to nazwać ucieczką, bo po prostu biegaliśmy z jednego końca chmury na drugi. Jeremiasz biegł pierwszy, ja kilka łap za nim. Nagle, rozdzielił nas błysk i huk.


Jeden ze sztucznych ogni wyrwał między mną, a Jeremiaszem wielką połać chmury i rozrzucił ją we wszystkich kierunkach. Jej spory kawał dostał mi się nawet do nosa i przytkał jedno ucho. Niestety biegłem zbyt szybko i nie zdążywszy wyhamować wpadłem wprost w tę wyrwę...




Dość szybko okazało się, że siłą przyzwyczajenia podziałała na mnie grawitacja. Tępo uderzyłem o ziemię i leżałem tak chwilę w milczeniu analizując straty. Strat specjalnie nie było - w końcu musiałbym mieć ciało. Przez moment było nawet spokojnie, ale po chwili leżenia znowu rozległa się głośna salwa i oślepiające, kolorowe błyski. Pognałem gdzie pieprz rośnie.




Biegałem w popłochu między krzyczącymi ludźmi i bardzo mocno w duchu im współczułem. W końcu tułali się teraz tak samo jak ja.



Nawet nie wiem kiedy na mojej szyi zawisł niespodziewanie aparat fotograficzny. Los tak chciał - pomyślałem - będę reporterem wojennym. Robiłem trochę zdjęć, ale właściwie nie jestem z nich bardzo dumny, więc o tym może innym razem.
Tułałem się tak w każdym razie tygodniami, zagubiony, zdezorientowany wciąż w mocnym uścisku szoku i niedowierzenia. Martwiłem się o Jeremiasza, o to jak wrócę do nieba i czy będę miał kłopoty za opuszczenie nieba bez przepustki.


Tego było już za wiele, deszcz bardzo prawdziwie przebijał się przez moje nieistniejące już futerko. Czułem, że moknę, musiałem odpocząć. Znalazłem zaciemnione miejsce w bramie i tam postanowiłem pozwolić sobie na chwilę słabości...


...ale zaraz! Co to?


Pozwoliłem oczom przywyknąć do mroku, a gdy tak się stało okazało się, że z nieba pospadało więcej psów i wszystkie kryją się teraz tu gdzie ja! Co więcej, poznałem kilka znajomych mord! Jest do niedawna najstarsza pudelka w okolicy, sąsiad 
z czerwoną lampką na plecach i Diva z rodziną! Divy osobiście nie znałem, ale kojarzyłem ją ze zdjęć.




W tym momencie przypomniało mi się, że mam dla Divy wiadomość od jej Miłej Pani! W obawie że zapomnę co mam przekazać, zapisałem sobie jej treść na kartce.


Poza tym pomyślałem, że skoro mam już aparat to zrobię Miłej Pani Divy zdjęcie jej przyjaciółki wraz z rodziną. Diva serdecznie pozdrawia, a ja informuję, że wszyscy bezpiecznie wróciliśmy do nieba!





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz